Łączna liczba wyświetleń

czwartek, 21 sierpnia 2014

"Bławatek" - Justyna Stolarz - Kwiatkowska, częśc I



Podczas imprezy "Nasz Kąt - Małe Bullerbyn" miało miejsce pierwsze publiczne odczytanie opowiadania Justyny Stolarz - Kwiatkowskiej "Bławatek". Inspiracją do jego napisania stała się historia życia jej babci - Heleny. Tekst przeczytały: Barbara Malec i Janina Młynaryk. Warto dodac, że opowiadanie ma formę własnoręcznie wykonanej książki ( ilustracje wykonała Marzena Warpechowska ).   W tym poście pierwsza częśc opowiadania. Zachęcamy do lektury.
„BŁAWATEK”     JUSTYNA STOLARZ KWIATKOWSKA
Była przekonana, że umrze młodo.  Nigdy nie myślała, że przeżyje wojnę, upadek komunizmu, że otworzą się granice i podróżowanie drewnianym wozem będzie atrakcją w skansenach, w których staną domy takie jak ten,  w którym się wychowała. Nie wyobrażała sobie, że jej jędrna skóra może zwiotczeć, twarz może pokryć się pajęczyną zmarszczek, włosy zsiwieją a już zupełnie. Nieprawdopodobne było to, że sił zabraknie jej na kilka kroków, a  z oka zniknie ten błysk radości z życia, nawet gdy to życie dawało jej w kość. 
KORZEŃ
Mama Hanka, Dziadek Józef, Milka i Franek. 
Miała być przedszkolanką. Wytypowana została w szkole spośród dzieci do krakowskiej szkoły z internatem, gdzie miała nauczyć się zawodu. W Krakowie jeszcze nie była. Znała go tylko z opowiadań. „Tam stały rzędem wtulone w siebie domy, kej pany dorożkami jeździli, z krasym koniem na przedzie, z czerwonym piórem u ucha. Na wzgórzu stał zamek wawelski, odbity w lustrze Wisły był nieskończenie wielki”. Tak sobie wyobrażała to miasto. Jednak tej jesieni nie było jej dane przekonać się na własne oczy o niezwykłości tego miejsca. Jej mama Hania zmarła na skutek ciężkiej choroby, a dziadkowi nie wystarczyło funduszy na fartuch i wyprawkę szkolną. Zaczęła zatem robić to,  co umiała najlepiej -  pomagać na roli i uczyć się od dziadka wszystkiego o roślinach. Do Krakowa pojechała dopiero po latach, do krawca, u którego zamówiła dla swojego męża szary, wełniany garnitur a sobie sukienkę z beżowej krempliny.  
„ Hej dzieci, rwijcie kwiotki! od Krakowa jadą Amerykany, wojny bedzie koniec” wołały baby na wsi, jesienią 1939 roku. Miała wtedy osiem lat. Po dziecięcemu wierzyła, że w ten sposób, rzucając kwiaty w hołdzie nadjeżdżającemu wybawcy, też zawalczy o wolność jej narodu. Jedna na drugiej padały malwy białe, różowe, róże czerwone, bławatki i maki. Spośród tego kwiatowia już wtedy najbardziej zachwycił ją błękitno granatowy, nieskończenie niebieski bławatek. Delikatne pręciki płatków roztwierały palczastą końcówkę, jakby wyciągały dłoń na wszystkie strony świata, nie po prośbie, lecz w woli przyjaźni. To był jedyny kwiat jaki znała, który miał odwagę uczynić taki gest, pomimo wiotkości swej. Pokochała go, uczyniła go nawet w swych myślach herbem jej życia. 
Na kwiatową ścieżkę jak przy Bożym Ciele, wjechał orszak ciężkich motorów, czołgów i ciężarówek. Z oddali było słychać okrzyki nadjeżdżających żołnierzy: „Nein, nein, nein!” a koła ciężkich maszyn wirowały po błotnistym kwieciu, jak po zalanej burzą łące.
To nie był zwiastun kończącej się wojny. Wojna dopiero wbijała swe korzenie w polską ziemię i miała zakwitnąć w niej na dziesiątki lat podlewana deszczem pocisków. Dopiero pół wieku później miała się przekonać, że ona również poniosła w tej wojnie najdotkliwszą stratę, kiedy jej najstarszy syn pracujący na złomowisku „utylizował” jeden z pocisków powojennych i zginął od wybuchu. „Wojna to odpowiedzialność zbiorowa za złe czyny” słyszała jak jakiś polityk krzyczał w radiu, wokół którego wieczorami gromadzili się w domu dziadka chłopy. Wiedziała, że wojna to głośno grzmiąca mordercza statystyka: 100 000 zabitych, 355 rannych, a w domowym zaciszu za 991 statystycznym zgonem tęskni Albinka, która straciła brata. „Jeśli byłeś na wojnie, nie ucieszy cię koralowa jarzębina, ani ziemniaki pieczone na blasze ze zsiadłym mlekiem do obiadu”  - płakał 36 letni Franek, gdy dziadek prosił: „Wyjdźże do ludzi, zjedz coś” . Franek został ogłuszony moździerzem w 1943 roku. Przez resztę swego życia słyszał wojnę w swej głowie, aż do momentu, gdy samobójczo uciszył ją na gałęzi starej czereśni.
DZIADEK JÓZEF, MILKA
Wojna naznacza, wypala w skórze stygmaty, po których zawsze pozostanie blizna. Agresora zawsze będziesz widzieć w skórze lisa, który może niepostrzeżenie zagryź ci kury. Choć doświadczyła, że właśnie ten agresor żyjąc obok nich, nie na froncie, tylko na ich podwórku, często jadł z nimi ze wspólnej misy. I to była jego misa.
“Bitte Herr, gaben brot, danke schon!” podbiegała z innymi dziećmi z wioski do obozowiska niemieckiego i na jednym wdechu recytowała tą prośbę, której nauczyła ich Milka. Milka miała wtedy 19 lat, była piękną niebieskooką blondynką, w której z wzajemnością zakochał się niemiecki żołnierz, Aleks.  Dzieci zazwyczaj dostawały to o co prosiły. Do dzisiaj pamięta ten słodki smak końskiego chleba posypanego owsem. Dla niej to była zdobycz, trofeum, które chowała pod fartuchem, aby zanieść całe do domu bo dziadek Józef i Milka byli wszystkim, co miała najcenniejsze.

Na zdjęciu bohaterka opowiadania - nie tylko babcia autorki, ale również "nasz kątowa babcia Helenka"

1 komentarz:

  1. nalegam o umieszczenie zdjęć wszystkich ilustracji Marzenki Warpechowskiej, to piękna forma i treść.
    Pozdrawiam Kątowe Ziółka:)

    OdpowiedzUsuń