Łączna liczba wyświetleń

poniedziałek, 4 lutego 2013

Szybownicy rodem z Łoponia!


  Poniższy tekst pochodzi ze strony:  www.kawamagazyn.pl, a jego bohaterem jest pan Sebastian Kawa, pilot szybowcowy i żeglarz sportowy, z zawodu lekarz, któtego ojciec - pan Tomasz Kawa, także pilot i lekarz pochodzi z Łoponia. Wspomina o tym Olga Świątecka, autorka artykułu: " ( ... ) to tam, na łąkach ( mowa o Łoponiu ), w czasie pierwszej wojny światowej stacjonował austriacki oddział obserwacyjny wyposażony w balon i samolot. Drewniany szybowiec, który kiedyś wystartował za rachitycznym, dwupłatowym radzieckim samolotem Po-2, rozpalił dziecięcą wyobraźnię". 
Dom, z którego pochodzi pan Tomasz Kawa, należy dzisiaj do państwa Gurgulów ( na granicy z Biadolinami Radłowskimi ). Jeszcze JEDEN WIELKI CZŁOWIEK Z ŁOPONIA lub raczej DWAJ WIELCY LUDZIE Z ŁOPONIA! 
Sebastian Kawa ma 33 lata, a jego życie już pełne jest wyjątkowych historii. Marzy o lotach nad malowniczą krainą wiatru – Patagonią. Chciałby także kiedyś unieść się nad srogimi, nie odkrytymi dla szybowców, Himalajami. Docenia ludzi, którzy dążą do celu. Szanuje wysiłek włożony w spełnianie marzeń. Wie, że szybowce to nie wszystko. Gdy wraca na ląd, wraca także do pracy, która daje mupoczucie stabilizacji. A jest lekarzem ginekologiem. Żona i córeczki wspierają go w jego pasji, chociaż czasem ciężko zrozumieć, że tata nie wróci do domu na święta.

W jego rodzinie tradycja opowieści lotniczych żyje od czterech pokoleń. Stryj taty, Kazimierz, zdarł niejedną parę żołnierskich butów, wcielany siłą do kolejnych armii. Miał olbrzymi dar opowiadania, stąd wiecznie otaczała go gromada bosych dzieciaków chłonących każde jego słowo. A że przeżyć miał niemało, te barwne historie odcisnęły na nich swoje piętno. Z kolei ojciec Sebastiana urodził się w Łoponiu koło Tarnowa. To tam, na łąkach, w czasie pierwszej wojny światowej stacjonował austriacki oddział obserwacyjny wyposażony w balon i samolot. Drewniany szybowiec, który kiedyś wystartował za rachitycznym, dwupłatowym radzieckim samolotem Po-2, rozpalił dziecięcą wyobraźnię. Od tej pory młody Tomasz Kawa już zawsze chodził ze wzrokiem utkwionym w chmurach. Jakim cudem skończył liceum i dostał się na studia, do dziś nie wiadomo. Nieraz wyprawiony z domu z prowiantem na 3 dni, wracał z lotniska po 3 miesiącach letnich wakacji.

Także Sebastian wyrastał w atmosferze lotniska. Wraz z innymi dziećmi podczepiał szybowcom liny, wypuszczał je za skrzydło. W nagrodę dostawał się „na stopa” Wilgą czy Jakiem. Czasem zdarzało się polecieć samolotem w czasie oblotu technicznego. „Nic dziwnego, że nie myślałem o niczym innym”, wspomina dziś Kawie. Jeden lot zapadł mu w pamięć szczególnie: „Akrobacyjny Zlin-526 był strasznie hałaśliwy. Leciałem na kolanach taty. Miałem na głowie przyduży hełmofon, a na przednim siedzeniu, mocno przypięte pasami, leciały… skrzynki piwa. Jako cenna waluta barterowa, warte były transportu samolotem. Po lądowaniu kołowaliśmy przez łany trawy tak wysokiej, że przewijała się nad skrzydła, a metalowe śmigło kosiło kłosy i wyrzucało je wysoko w górę”. „Koszenie trawy” było w owych czasach zmorą aeroklubów, skazanych na łaskę PGR-ów. Dopiero gdy do Gliwic sprowadzono podhalańskie owce i baców, problem zniknął. Pierwszy redyk był wielką atrakcją miasta. Lotnicy do dziś wspominają wspaniały owczy ser, żętyca i czarne od owczych odchodów samoloty.

Niegdyś szkolenie szybowcowe można było rozpocząć dopiero w wieku 17 lat. Siły natury i mechanizmy nimi rządzące Sebastian poznawał więc pływając na żaglówkach. Nauczyły go one fizycznej wytrwałości, rywalizacji i uporu w dążeniu do celu. A kolejne sukcesy działały jak narkotyk. Wtedy Sebastian dorósł do latania. Tak młodego człowieka fascynował sam fakt prowadzenia ogromnej, dwudziestometrowej maszyny. Trudno było mu uwierzyć, że lekko przechylając ster zmusza długie skrzydła do zakrętu. Uczył się precyzji swoich ruchów, finezji sterowania. Dopiero z czasem zaczął rozumieć, jak wykorzystywać ruchy powietrza. Samolot, tak jak i samochód, po puszczeniu steru, przez jakiś czas leci sam. Nie tak jednak wygrywa się wyścigi. Do sterowania szybowcem niezbędna jest ogromna wiedza. Do zwycięstwa w zawodach – dodatkowo taktyka, doświadczenie oraz współpraca pilotów w powietrzu.

Dawniej młodzież szkoliło się na drewnianych jedno-sterowych szybowcach. Wystrzeliwując je z gumowych lin, jak z procy, pozwalało się im „szurać” na niewielkie odległości. Te kilkusekundowe pokazy obserwowały tłumy. Współczesne szybowce pokonują setki kilometrów po niedostępnych terenach skalistych gór. Trudno śledzić takie wyczyny. Latanie stało się mniej dostępne. Zawody zmieniły się w bardzo wyrachowaną grę taktyczną. Obecnie podejmowane są kroki mające wspomóc popularyzację sportu poza środowiskiem lotniczym. Media zaczynają dostrzegać szybownictwo, jednak wciąż mało kto wie, że w Polsce mamy kolejnego latającego mistrza, i to pokroju Adama Małysza.

Dziś Sebastian Kawa jest wielokrotnym rekordzistą. Ma na swoim koncie wszystkie złote medale w Wyścigach Szybowcowych. Jest siedmiokrotnym mistrzem świata, dwukrotnym mistrzem Europy. Od 2003 roku zwyciężał we wszystkich ważniejszych zawodach, w których uczestniczył. Dzięki temu, przez kilka lat utrzymywał się na pozycji lidera światowego rankingu pilotów FAI. Zwycięstwa nie przychodzą jednak lekko. Każde zawody niosą ze sobą trudności w postaci nowych terenów, nowych rodzajów szybowca, nowych wyzwań. „To, czy osiągnę sukces, zależy od przygotowań do zawodów. Poziom pilotów w czołówce jest bardzo wyrównany. Dlatego na mistrzostwa świata, np. w Andach, nie można wybrać się bez rekonesansu” – tłumaczy.

Piloci są bardzo świadomi tego, w jaki sposób przeobraża się środowisko, jakie niesie zagrożenia. „Jesteśmy bardzo mocno uzależnieni od sił przyrody. Blisko obcujemy z naturą. Pewne prawidłowości i zmiany widzimy znacznie wcześniej, niż inni. Szybownictwo jest papierkiem lakmusowym zmian klimatycznych”, opowiada Kawa. Na mistrzostwach świata piloci walczą z niewidzialnym przeciwnikiem – powietrzem. O tym jak sprawić, by stało się ono sprzymierzeńcem, dowiedzieć się można obserwując chmury, ukształtowanie terenu i ruchy innych zawodników. Opadając, szybowiec traci energię zmagazynowaną w wysokości i prędkości. Aby bez grama paliwa pokonać odległości nawet kilku tysięcy kilometrów, pilot musi znaleźć prąd powietrza, który wznosi się szybciej, niż maszyna opada.

Fala jest wspaniałym zjawiskiem dla szybownika. Podczas silnego wiatru nad przeszkodami górskimi, wyższe warstwy atmosfery zaczynają falować, podobnie jak woda w strumieniu nad kamieniami. Pozwala to na wysokie loty nad chmurami, w słońcu. Noszenia falowe ciągną się przez setki kilometrów. Dzięki temu, bez straty wysokości, podobnie jak surfer na desce, można pokonywać imponujące odległości. „Z drugiej strony, ten piękny, oświetlony słońcem lot, niesie ze sobą ukryte zagrożenia” – ostrzega Sebastian. Powyżej 4 tysięcy metrów dochodzi do niedotlenienia i pilot bez dodatkowego tlenu przestaje kontrolować sytuację. Najpierw upośledzona zostaje zdolność logicznego myślenia. Tu czai się śmiertelne niebezpieczeństwo. Rzadziej występuje choroba kesonowa, polegająca na uwalnianiu się azotu w tkankach (zjawisko powszechne u płetwonurków) czy przegrzanie i poparzenia słoneczne.

Szybownictwo nie jest więc zabawą dla niedojrzałych chłopców, chociaż i ten zarzut Sebastian Kawa stara się zrozumieć. „To wciąż podróż w nieznane, odkrywanie nowych możliwości i terenów, bicie rekordów. To walka z własnymi słabościami. Warto docenić wysiłek, który wiąże się z naszą działalnością. Cieszę się, gdy spotyka się ona z uznaniem”.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------Czarno - białe zdjęcie pochodzi z archiwalnych zbiorów p. Sebastiana i zamieszczone zostało także na www.kawamagazyn.pl



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz